Budynki z PRL-u tracą cierpliwość i pewność siebie

Poznań jest jednym z nielicznych miast w Polsce, które nie wyburzyło żadnego wartościowego budynku modernistycznego, a Okrąglak właśnie odzyskuje świeżość

Rozmowa z Filipem Springerem, poznańskim reporterem, autorem książki "Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u",

Michał Wybieralski: Kiedy urodziło się określenie "Źle urodzone"?

Filip Springer: W 2009 r., kiedy jeszcze nie myślałem, że napiszę zbiór reportaży o architekturze PRL-u. Jeździłem po Polsce z architektem Markiem Woźniczką i fotografowałem modernistyczne budynki, które mnie przyciągały. Wracaliśmy właśnie ze Szczecina, gdzie robiłem zdjęcia kinu Kosmos. Zastanawialiśmy się nad nazwą dla naszego projektu. Padło wtedy "Źle urodzone", ale już nie pamiętam, który z nas to wymyślił.

To określenie idealnie pasuje do tych budynków. Ich dzisiejsza percepcja jest warunkowana niemal jedynie przez łatkę PRL, w której powstały. Zapominamy, że architektura zbudowana w tym czasie mierzyła się z całą masą różnych problemów.

Jakich?

- Architekt Mieczysław Król chciał pomalować poszczególne piętra w katowickiej Superjednostce na różne kolory. Zaopatrzeniowcy powiedzieli mu, że dostanie na to tyle puszek... zielonej farby, ile tylko będzie potrzebował. Budynek nie mógł być też wyższy, bo w Polsce nie było dłuższych lin do wind. Problemem był nie tylko brak materiałów, ale też ich marna jakość. Architekci zmagali się również z absurdalnymi normatywami dotyczącymi powierzchni mieszkań czy też liczby miejsc parkingowych.

Dziś o tym wszystkim zapominamy, od refleksji zwalniamy się stwierdzeniem, że to PRL-owskie koszmary.

Blokowiska miażdżą deweloperów

Spotkałeś się z zarzutem, że twoja książka wybiela PRL?

- Tak, a nawet podczas spotkania autorskiego w Warszawie ktoś mnie pochwalił za to, że napisałem pierwszą książkę mówiącą, że w Polsce Ludowej było dobrze. Ale odrzucam takie zarzuty i sugestie. Ani PRL-u nie pamiętam, ani go nie wybielam. Jestem przekonany, że dziś żyjemy w lepszych czasach, choć wiele nam się w nich nie udało.

Nie uważasz jednak, że należałoby wybielić projektowanie budynków w PRL-u?

- Zgoda. Choć idee modernistyczne nie do końca okazały się słuszne i skuteczne, to stosowano je konsekwentnie, co już jest wartością. Strasznie mnie wkurza, jak wiesza się psy na blokowiskach i przeciwstawia się im te małe pudełka, w których ludzie żyją na 40-letnich kredytach mieszkaniowych i wcale nie mają się dobrze. Porównajmy choćby osiedla na Ratajach z tymi, które wybudowali deweloperzy na Naramowicach - przewaga modernistycznej myśli jest miażdżąca.

To wyliczmy zalety modernistycznych osiedli.

- Na Ratajach mamy dobrą komunikację i przestrzeń publiczną, na Naramowicach niesamowicie gęsto poutykane budynki i codzienny, gigantyczny korek, w którym stoją i samochody, i autobusy.

Kiedy w PRL-u projektowano osiedle, to od razu z systemem transportu zbiorowego i indywidualnego. Transport był oddzielony od przestrzeni użytkowej - architekci Zofia i Oskar Hansenowie nazywali to strefą obsługującą i obsługiwaną. Dzieci na osiedlach - nie tylko projektowanych przez Hansenów, ale też na os. Tysiąclecia w Katowicach czy na Ratajach - idąc do szkoły, nie przechodziły przez żadną wielopasmową ulicę, jedynie przez osiedlowe uliczki. Obok bloków od razu projektowano infrastrukturę niezbędną do wygodnego życia - pawilon handlowy, przychodnię, przedszkole, szkołę. Oczywiście często te budynki powstawały parę lat po zbudowaniu bloków, ale zostawiano na nie niezbędne miejsce. Deweloperzy stawiają dziś tylko mieszkania, reszta najczęściej ich nie obchodzi. Na modernistycznych osiedlach powstawało też sporo zieleni.

Dziś inwestorzy kładą na ziemi ażurową płytę z betonu, spod której wyrastają kępki trawy i w ten sposób spełniają wymogi zapewniania zieleni. Choć w rzeczywistości jest to parking.

To przykład wyjątkowy, ale projektantka warszawskiego osiedla Sady Żoliborskie Halina Skibniewska nie tylko wykorzystała tamtejsze drzewa, ale też zmieniła pierwotny projekt, by przez budowę nie trzeba było wycinać dwóch morw.

PRL-owskie bloki rozmieszczano tak, by sąsiedzi nie zaglądali nam w okna. Starano się też oddzielać je zielenią od ruchu ulicznego. Zamieszkałem teraz na warszawskim Przyczółku Grochowskim i rozmawiam z ludźmi, którzy żyją na deweloperskich osiedlach dookoła. Żałują, że nie rozejrzeli się za mieszkaniem na Przyczółku, które kupiliby za mniejsze pieniądze i sąsiedzi nie gapiliby się w ich okna.

Cała Polska w pięciu miastach

Przeprowadziłeś się na Przyczółek zaprojektowany przez Zofię i Oskara Hansenów. Zaplanowali tam galerie łączące cały budynek, dzięki czemu można przejść do sąsiadów, nie moknąć na deszczu czy skorzystać z windy na innej klatce schodowej, gdy nasza jest popsuta. Jednak Przyczółek stał się czymś na kształt grodzonego osiedla - kraty pozamykały te galerie. Hansenowie popełnili błąd czy my jeszcze nie dorośliśmy do modernistycznych ideałów?

- Galerie umożliwiały komunikację wokół całego budynku na długości niemal 2 km. Kiedy jednak powstały wspólnoty mieszkaniowe odpowiednie dla poszczególnych klatek, zaczęto je wygradzać, by podnieść poczucie bezpieczeństwa. Ale niedawno rozpoczął się remont klatek schodowych i pootwierano wszystkie te kraty. I mam nadzieję, że tak zostanie! Rozmawiam z ludźmi mieszkającymi na Przyczółku, oni też już nie chcą tych krat.

Artysta Paweł Althamer jest przekonany, że dziś szukamy bezpieczeństwa, zamykając się każdy w swojej klatce, ale z czasem zrozumiemy, że nic nam to nie daje. Wtedy te kraty zostaną otwarte i powstaną komuny. Ale ja w to nie wierzę. Myślę, że będziemy zamykać się do końca, bo taka jest nasza mentalność. W Niemczech i Skandynawii nie zamykają się tak, ale różni nas przecież całe dziedzictwo kulturowe.

To, że modernizm się w kilku kwestiach nie sprawdził, widać po zachowaniu jego użytkowników. Mieszkańcy niektórych budynków wybitnego modernisty Le Corbusiera nie mogli wytrzymać samej sterylnej bieli i zaczęli malować ściany, wieszać coś na nich. Jak stoję na środku ronda Ziętka w Katowicach, które jest stricte modernistyczne, to nie czuję się tam dobrze. Modernizm zakładał też wielką rolę samochodów, od czego dziś się odchodzi. Ale to są błędy, które można z pewnością naprawić z dzisiejszą wiedzą o tym, czym powinno być miasto i jakie są oczekiwania jego mieszkańców.

Hansenowie byli wizjonerami, którzy wyprzedzali swoją epokę. Zachód chciał ich ściągnąć, by tam pracowali. Ale oni, socjaliści z przekonania, byli wierni Polsce. A dziś są niemal zupełnie zapomniani.

- Najbardziej w Oskarze porywa mnie absolutna bezkompromisowość - wymyślał projekty na przekór innym, nie liczył się z opiniami otoczenia, miał święte przekonanie o swojej słuszności. Ale trzeba mieć jednak świadomość, że niektóre koncepcje Hansen mógł tworzyć jedynie w systemie totalitarnym. Bo przecież wizja Linearnego Systemu Ciągłego jest totalitarna. To koncepcja zbudowania miast, które ciągną się przez całą Polskę - od Bałtyku po Tatry - w pięciu pasmach nad rzekami, poprzedzielane lasami. Ludzie żyliby tam w sprzężonym systemie komunikacyjnym, dojeżdżali do fabryk w pół godziny...

Dziś realizacja tej koncepcji wydaje się straszna. Linearny System Ciągły wydaje się odpowiedzią na wiele problemów, jego założenia są ciekawe jako model intelektualny, sprawdzają się na Przyczółku Grochowskim i os. Słowackiego w Lublinie, ale w skali całego świata - bo w takich kategoriach myślał Oskar Hansen - nie powiodłyby się.

Pomysł zakwaterowania Polaków w miastach-pasmach ciągnących się przez cały kraj i wchłaniających obecne miasta jest totalitarny. Ale to właśnie Hansenowie chcieli konsultować wnętrza mieszkań na projektowanych przez siebie osiedlach z ich przyszłymi lokatorami. I to już jest pomysł skrajnie demokratyczny!

- I fantastyczny! To niesamowite, że w tym zapyziałym i niedemokratycznym PRL-u wpadli na taki pomysł i jeszcze ktoś im na to pozwolił. I po takich konsultacjach np. rodzinom z wieloma dziećmi projektowali większe przewiewy w mieszkaniu, by wywiewały zapachy częstego gotowania dużych obiadów. A jak ktoś był krawcem, to przewiewów miał mniej, by mu ścinków materiałów nie zwiewało. Jednak - jak to w PRL - ostatecznie spółdzielnia mieszkaniowa rozdzielała klucze jak popadnie. I lokatorzy trafili ostatecznie do innych mieszkań niż te skonsultowane z nimi.

Budynki, jak architekci, są rozgoryczone

Twój projekt rozpoczął się od emocji, które wywoływały w tobie modernistyczne budynki, a skończył się na opowieści o ludziach, którzy za nimi stoją.

- Kiedy te emocje się pojawiały, podnosiłem aparat i robiłem zdjęcia. Sporo już sfotografowałem, ale nadal nie radziłem sobie z tymi budynkami, nie potrafiłem ich zrozumieć. Dlatego musiałem poznać historie, które za nimi stoją. Wtedy pojawiła się idea wydania książki, więc zacząłem pisać reportaże o ludziach pomiędzy tymi budynkami - czyli mieszkańcach i architektach. Ich też fotografowałem, zrobiłem sporo portretów.

Podczas prac nad książką mieszkałem prawie dwa miesiące w Katowicach i fotografowałem centrum miasta. I ciągle coś mi nie wychodziło, cały czas na zdjęciach miałem nie to, co chciałem pokazać. W pewnym momencie zauważyłem, na twarzach mieszkańcach Katowic takie same emocje, jak we mnie - źle się tam czuliśmy. Jednak te portrety nie znalazły się w książce, by nie wprowadzać tam kolejnego wątku, nie tworzyć chaosu.

Nie umieściłem też w "Źle urodzonych" portretów architektów. Bo oni mają potrzebę bycia docenionym właśnie przez swoje budynki. Myślę, że ta książka po części spełnia taką rolę.

Po lekturze twojej książki mam jednak wrażenie, że większość z tych architektów ma się dziś tak jak ich budynki - są zapomniani, zakurzeni, niezrozumiani, niewykorzystani, budzą negatywne emocje lub nie żyją.

- Niestety tak jest. Zastanawiałem się, co by mi te budynki powiedziały, gdyby mówiły. I pewnie to samo co ich projektanci - że są rozgoryczone i niedocenione. Że są otwarte na krytykę, ale tracą opanowanie i pewność siebie, kiedy zarzuca się im nie ich winy - normatywy, słabe technologie albo to, że obrosły śmierdzącymi budami z kebabem.

Bardzo niewielu architektów walczy jeszcze o te budynki, robi to głównie Aleksander Franta, który z każdą zmianą na os. Tysiąclecia w Katowicach idzie do sądu. Czasem wygrywa, czasem przegrywa.

Ale z reportażu o nim i jego wspólniku Henryku Buszko wyłania się obraz lekkich paranoików, którzy zaciągają hamulec wobec zmian, które sprawiłyby, że zaprojektowane przez nich budynki odpowiadałyby dzisiejszym czasom i potrzebom.

- Na jednym ze spotkań autorskich zapytano mnie, czy widzę szansę na to, że te budynki jeszcze kiedyś będą wyglądać tak jak w momencie powstania. Nie chciałbym tego! Trzeba im dać szansę podkreślenia czy rozwinięcia modernistycznych idei, ale z wykorzystaniem współczesnych technologii i z uwzględnieniem dzisiejszych potrzeb. Mam wrażenie, że Buszko i Franta nie zawsze to rozumieją. Podaję przykład ich uzdrowiska w kształcie piramid w Ustroniu. Jasne, że inwestor zmienił ich projekt. Ale jak na balkon trzeba było tam wychodzić przez okna, to jednak coś z tym projektem było nie tak.

Architektura to sztuka projektowania w takich warunkach, jakie narzuca inwestor. Jednak nie ma co za wszelką cenę utrzymywać takich wadliwych rozwiązań, które wynikają z uwarunkowań PRL.

Ten reportaż pokazuje też, że nie zawsze modernistyczni architekci są w zupełnie w porządku.

Od króla życia do zamku Przemysła

Trudno rozmawiało ci się z bohaterami twoich reportaży? Nie przyjmowali cię jako młodego faceta, który nic nie pamięta z PRL i jeszcze chce ich krytykować?

- Umawiając się z nimi na spotkania, od razu mówiłem, że jestem entuzjastą ich architektury. Jednak te rozmowy bywały trudne, bo przez swój wiek musiałem zadawać głupie pytania: Jak to było w tym stalinizmie? Czy w środowisku architektów było dużo konfidentów? Ale cierpliwie odpowiadali.

Pytanie o konfidentów dotyczy jednej z najsłynniejszych anegdot o polskiej architekturze. Ponoć Marek Leykam - twórca poznańskiego Okrąglaka i siedziby AWF - projektując budynek Prezydium Rządu przy św. Barbary w Warszawie, wzorował się na pałacu kupieckim z Florencji, stolicy kapitalizmu. I ten żart z władzy ludowej uszedł mu na sucho, nikt na niego nie doniósł. Ty podważasz tę historię?

- W reportażu na ten temat nie ustalam jedynej obowiązującej prawdy. Sugeruję, że ta "mistrzowska kpina" byłaby niemożliwa. Ale pozostawiam otwartą furtkę w postaci tego, że Leykam chciał postawić przed Prezydium Rządu pomnik Bartolomeo Colleoniego, XV-wiecznego dowódcy i najemnika. Taki pstryczek w nos władzy, dla której jednak zaprojektował socrealistyczny budynek.

Bardzo ciekawy jest też wątek z poznańskim architektem Witoldem Milewskim, którego dziś kojarzymy przede wszystkim jako projektanta zamku na Wzgórzu Przemysła w Poznaniu. W twojej książce jest taka scena, jak jedzie skuterem, w marynarce i wąskim krawacie przez Poznań i parkuje pod Miastoprojektem. Jest królem życia, ma na koncie świetny budynek Domu Weterana przy ul. Ugory. Dziś jednak wyżej ceni architekturę historyzującą, którą widziałby na całym Starym Mieście. Jednak Milewski podpisał się pod projektami Arsenału w obecnym, modernistycznym kształcie!

- Mam do Milewskiego gigantyczny szacunek za projekt Domu Weterana, to obłędny, choć zaniedbany budynek. Jego podpis pod projektami Arsenału odkrył Piotr Marciniak w swojej książce o architekturze Poznania w czasach PRL. Milewski temu zaprzecza. Nie chcę oceniać tej sytuacji, architektom w Miastoprojekcie kładli na deski wiele projektów, które trzeba było kończyć np. za nieobecnych w pracy kolegów. Milewski może już nie pamiętać tego, że pracował przy projekcie Arsenału. On jest zresztą jedynym bohaterem mojej książki, który do dziś ma tak duży wpływ na architekturę, która powstaje i kształtuje krajobraz miasta.

W reportażu o Poznaniu przytaczasz opinię historyczki sztuki prof. Teresy Jakimowicz o tym, że negatywna opinia o tym budynku "wywiera wręcz paraliżujący wpływ na konserwatorskie i budowlane decyzje w obrębie Starego Miasta".

- To świetna diagnoza. Arsenał spowodował, że dziś wszyscy mają absolutnego jeża na pomysły nowoczesnej zabudowy w okolicach Starego Rynku. Dlatego nie powstała np. tuba Claudio Silvestriniego na Muzeum Narodowym. Boimy się tego, że nowoczesne budynki się tu nie przyjmą i uciekamy w historyzujące pomysły - zamek na Wzgórzu Przemysła, Bramę Patronów Miasta, którą Legion X chciał zasłonić Arsenał czy pomysł odbudowy Bramy Wronieckiej. Większości poznaniaków podoba się Stary Browar. Jakkolwiek to dobry budynek i ciekawa przestrzeń, nie odwołuje się do współczesnych trendów w architekturze. To pokazuje mentalność poznaniaków. Ale też Poznań jest jednym z nielicznych miast w Polsce, które nie wyburzyło żadnego wartościowego budynku modernistycznego, a Okrąglak właśnie odzyskuje świeżość.

Nie można tego ludziom robić

Ile cennych budynków z czasów PRL-u wyburzono?

- Policzmy: dworzec kolejowy w Katowicach, wyjątkowy przykład brutalizmu w architekturze, katowicki Pałac Ślubów, warszawskie Supersam i Pawilon Chemii. W jego miejscu wybudowano Vitkaca. To wręcz ikoniczne zderzenie kapitalistycznego myślenia z modernistycznym paradygmatem słońca, zieleni i powietrza. Pawilon Chemii był jasnym, przeszklonym budynkiem. Vitkac to czarna kamienna ściana.

Ostro obszedłeś się z projektantem Vitkaca Stefanem Kuryłowiczem - ikoną współczesnej polskiej architektury, którego przedstawiasz jako Księcia Ciemności.

- Śmierć Kuryłowicza w katastrofie awionetki w 2011 roku była wielką stratą dla polskiej architektury. Ale w tym kontekście nie mogę go inaczej ocenić, skoro dziesięć metrów od okien mieszkańców z ul. Brackiej postawił czarny mur i odebrał im w ten sposób słońce. Nie posądzam go o głupotę, ale o cynizm - zrobił to dla pieniędzy, a w jednym z wywiadów mówił, że współczuje tym mieszkańcom. Jestem absolutnie pewny, że w tym parszywym PRL-u nigdy by czegoś takiego ludziom przed oknami nie postawili!

Wróćmy do burzenia modernizmu. Z twoich reportaży wynika, że winni są temu polski brutalny kapitalizm oraz skrajna nieudolność urzędników i konserwatorów zabytków.

- Śląska konserwator zabytków Barbara Klajmon nie ma sobie nic do zarzucania po tym, jak dopuściła do zburzenia tamtejszego dworca. Do jej biur niedawno weszli prokuratorzy, badają nieprawidłowości finansowe, mam nadzieję, że jej działalność konserwatorska również zostanie prześwietlona i zakończona. Po apelu o wpisanie dworca do rejestru zabytków wicewojewoda śląski stwierdził, że nie może tego zrobić, bo znalazł się już inwestor zainteresowany wyburzeniem dworca i postawieniem w jego miejscu nowego obiektu, więc byłby nieobiektywny. Co za głupie tłumaczenie! W debacie na ten temat różne poważne osoby nawoływały też do wyburzenia dworca, bo śmierdzi. Co to za argument! Oburza mnie taki brak refleksji na temat architektury.

Nie dziwi cię, że po tych wszystkich gorących dyskusjach o wyburzeniu modernistycznych budynków i protestach w ich obronie Jan A.P. Kaczmarek może wciąż proponować wyburzenie Areny?

- To coś niesamowitego! W Polsce wszyscy znają się na piłce nożnej i architekturze. Cenię Kaczmarka jako kompozytora, ale wydaje mi się, że nie ma kompetencji, by wypowiadać się w taki sposób o architekturze. Mamy w Polsce dziennikarzy obywatelskich, którzy zabierają się za pracę dziennikarską bez przygotowania i architektów obywatelskich, którzy chcą burzyć budynki według własnego mniemania albo stawiać takie kurioza jak Brama Patronów Miasta, bo akurat im się ona podoba. Zachęcam tych wszystkich ludzi, by położyli się na stole operacyjnym i oddali w ręce chirurga obywatelskiego! Ja oceniając jakiś budynek jako dobry, nie bazuję na swoim widzimisię, ale na rozmowach z doświadczonymi, wykształconymi architektami.

Nie obawiasz się, że za kilka lub kilkanaście lat twoja książka stanie się atlasem architektury nieistniejącej lub totalnie zdewastowanej pastelowymi elewacjami, niekontrolowanymi przeróbkami? Że w miejscu opisywanych przez ciebie ikon modernizmu staną blaszane centra handlowe lub ciasne deweloperskie osiedla?

- Boję się, że ta architektura będzie przegrywać z pomysłami inwestorów z dużymi pieniędzmi. Że zawsze znajdzie się pijany operator koparki, który niby przez przypadek uszkodzi konstrukcję takiego budynku - jak miało to miejsce w przypadku Supersamu - i potem trzeba go będzie zburzyć. Obawiam się też, że te budynki będą też niszczone przez zaniedbanie, np. osiedle Hansenów w Lublinie, które spółdzielnia zasłania styropianem, stawia tam kiczowate place zabaw, za chwile poodpadają tam pewnie podwieszane balkony.

Bardzo byłoby mi tego szkoda. W jednym z wywiadów Oskar Hansen opowiadał, że jego matka mieszkała na wysokim piętrze bez windy i nie mogła ruszać się z mieszkania. "Nie można tego ludziom robić" - stwierdził Hansen i to zdanie mnie urzekło.

Dziś żaden inwestor by go nie wypowiedział. Ale myślę, że za parę dekad wrócimy jeszcze do takiego myślenia. Choć obawiam się, że wtedy dobra architektura i dobra przestrzeń będzie już tylko dostępna dla bogatych. W PRL-u wszyscy mogli z niej korzystać.

Copyright © Agora SA