Historia jednego najmu

Nawet najlepsza umowa nie uchroni cię przed kłopotami, kiedy się okaże, że właściciel nie ma zamiaru jej przestrzegać. Przydarzyło się to jednemu z naszych czytelników Historia jednego najmu

Pan Jerzy został dwa lata temu najemcą kawalerki w warszawskim Śródmieściu. Właścicielem mieszkania był pan Janek, z zawodu windykator.

Cena? Trochę ponad 1000 zł za miesiąc. Dużo, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że mieszkanie było prawie puste, nie licząc wersalki i starej pralki.

Umowa swoje

Pan Jerzy umówił się z panem Jankiem tak. Właściciel wyremontuje lokal (wymieni podłogi, założy drzwi antywłamaniowe) i go wyposaży, a najemca wprowadzi się, kiedy zakończą się prace. Zapisali to wszystko w umowie. Nalegał na to zresztą sam pan Janek, bo dzięki temu mógł koszty remontu odliczyć od podatku.

Po dwóch miesiącach pan Jerzy się wprowadził. Remont okazał się fuszerką. W szpary między panelami dało się włożyć palec, brodzik w prysznicu najpierw przeciekał, potem pękł, jedno okno było nieszczelne i po mieszkaniu hulał wiatr.

Z części umowy właściciel w ogóle się nie wywiązał. Miał dostarczyć grzejnik elektryczny, wstawić szafę na ubrania, założyć żaluzje, lustro, dodatkowe oświetlenie, szafki do kuchni itp.

Na pytania, kiedy to zrobi, odpowiadał: "Później, trochę cierpliwości".

Lokator przez trzy pierwsze miesiące talerze i garnki trzymał w wersalce i na podłodze, a książki i ubrania w kartonach. Pudła przyniósł mu zresztą sam właściciel. Jak to określił, "żeby się lokator tak nie męczył".

Bałagan w mieszkaniu dało się jeszcze przeżyć. Pan Janek miał jednak inne niepokojące zwyczaje. Wpadał np. do mieszkania, kiedy myślał, że nikogo w nim nie ma. Miał klucze, mimo że przy podpisywaniu umowy zapewniał, że dał najemcy jedyny komplet.

Po kilku miesiącach nasz czytelnik postawił właścicielowi ultimatum - pan Janek zacznie wypełniać wszystkie warunki umowy albo on przestaje płacić czynsz.

I dwukrotnie czynszu nie zapłacił. Poskutkowało. W połowie stycznia (po pół roku czekania) pan Janek przysłał stolarza, który zamontował w kuchni szafki z blatem, suszarkę na naczynia i odzież oraz nowe drzwi.

Podbudowany aktywnością właściciela pan Jerzy dał mu 1,5 tys. zł zaległego czynszu. Bez pokwitowania, bo pan Janek się spieszył.

Po odbiór kolejnej raty - 800 zł - właściciel z lokatorem umówili się za trzy dni w samo południe w centrum miasta.

Pan Jerzy zjawił się punktualnie. Kilka minut po 12 zadzwonił właściciel z pytaniem: "Jest pan w centrum, panie Jerzy?".

"Jestem".

"To dobrze" - odpowiedział pan Janek i się rozłączył.

Wtedy właściciel otworzył swoim kluczem drzwi wynajmowanego mieszkania, wszedł do środka, chwycił w pół dziewczynę pana Jerzego (która z nim mieszkała) i wyrzucił ją na korytarz.

Zamontował w drzwiach nowy zamek i poszedł. W zamkniętym mieszkaniu zostały rzeczy pana Jerzego, m.in. 7 tys. zł w gotówce, nowy laptop wart 6,5 tys. zł oraz telewizor.

Na komisariacie

Pan Jerzy poszedł na policję, a ta wezwała pana Janka. Właściciel mieszkania stwierdził że:

miał prawo zająć rzeczy, bo lokator mu nie płacił. Powołał się przy tym na art. 670 kodeksu cywilnego "dla zabezpieczenia czynszu oraz świadczeń dodatkowych, z którymi najemca zalega nie dłużej niż rok, przysługuje wynajmującemu ustawowe prawo zastawu na rzeczach ruchomych najemcy wniesionych do przedmiotu najmu";

wyrzucając dziewczynę na korytarz, wręczył jej wypowiedzenie;

wyda rzeczy, ale chce 4 tys. zł (na tyle wyliczył zadłużenie pana Jerzego). Zapytany o wręczone wcześniej 1,5 tys. zł stwierdził, że nigdy nie dostał tych pieniędzy;

Policjanci wymogli na panu Janku zwrot rzeczy. Właściciel przywiózł je w plastikowych workach na śmieci. W środku było trochę ubrań i pościel. Laptopa ani pieniędzy pan Janek "nie widział", a w mieszkaniu ich "nie było".

Prokuratura umorzyła śledztwo, nie stwierdziwszy znamion przestępstwa. Pan Jerzy długu nie zwrócił. A z panem Jankiem procesuje się w sądzie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.