Nikt nie docenia młodych, wykształconych ludzi

Chociaż są świetnie wykształceni i pracę znajdują bez problemów, muszą czekać latami, zanim pracodawca ich doceni, czyli da podwyżkę, za którą będzie już można normalnie żyć. Normalnie, to znaczy we własnym mieszkaniu

>> Jestem ze wsi. Możecie mi zazdrościć

Są przed trzydziestką, kilka lat temu skończyli studia. Ze znalezieniem pracy nie mieli problemów - dobre studia i języki zagwarantowały im pracę w korporacji, w banku albo agencji reklamowej. Brzmi świetnie, ale choć pracują całymi dniami, nie mają co liczyć ani na dobre zarobki, ani na szybki awans. A liczą na to, bo wszyscy wokół mówią o kredytach, mieszkaniach i wycieczkach. Tylko jak sobie na to pozwolić, jeżeli pensja ledwie starczyłaby na ratę kredytu? Mają więc dylemat - albo zadłużenie na najbliższych 30 lat i zaciskanie pasa, albo życie - co prawda z dnia na dzień, ale takie, w którym można pozwolić sobie na fajny ciuch, wyjście ze znajomymi do knajpy i urlop na Majorce czy Turcji. Co wybierają? Co ty wybrałeś? Napisz do nas

Jestem młoda, kredyt wszystko mi zabierze

Dwa lata temu skończyłam w Warszawie politologię. Pracę zaczęłam na V roku studiów, byłam asystentką w dużej zagranicznej firmie. Od ponad roku pracuję w innej korporacji, w międzynarodowym zespole koordynujemy wspólnie projekty. Na początku byłam pełna entuzjazmu, ale szybko zaczął mnie opuszczać. Na rozmowie kwalifikacyjnej powiedziałam, że chcę zarabiać 3 tys. zł, dostałam 2,5 tys. Popełniłam błąd, pokazałam swoim przełożonym, że sama uważam, że moja praca jest tyle warta. Szef od razu rzucił mnie na głęboką wodę. 8-godzinny dzień pracy był iluzją, siedziałam po godzinach. Czułam, że ciąży na mnie coraz większa odpowiedzialność, a jednocześnie nie jestem za to wystarczająco doceniana. Poprosiłam o podwyżkę. Od szefa usłyszałam, że trudno nagle przeskoczyć na wyższe zarobki i o wyższej pensji mogę zapomnieć. Widziałam, że inni, którzy zajmują się tym samym co ja, zarabiają lepiej. Byłam nieszanowana jako pracownik. Jedynym wyjściem była rezygnacja z pracy, i to był początek mojej frustracji: znałam swoją wartość, miałam świetne wyniki i bardzo dobre oceny od klientów. Wiedziałam, że za dwa tysiące z hakiem w Warszawie można przeżyć miesiąc, ale nie mam co marzyć o oszczędnościach czy kredycie na mieszkanie. Byłam uparta, wciąż mówiłam o podwyżce. Udało się po roku, dostałam tysiąc netto więcej, awansowałam. Ale mam przy tym świadomość, że przez następny rok większej pensji nie wywalczę. Teraz myślę o studiach podyplomowych. To byłby atut przy zmianie pracy i negocjacji wyższych zarobków. Ale takie studia to kilka tysięcy złotych. Wtedy znów odłożę decyzję o kredycie. To błędne koło - bez inwestycji w siebie nie mogę zainwestować w mieszkanie. A nie chcę już co miesiąc wydawać prawie tysiąc złotych na współwynajmowanie kawalerki. Na razie nie mogę tego zmienić. Pensja starczyłaby teraz na comiesięczne raty, ale musiałabym zrezygnować ze wszystkiego, co dla mnie ważne. Jestem młoda, pracuję dużo, więc chciałabym pozwolić sobie na wyjście z przyjaciółmi czy na urlop. Daję sobie jeszcze kilka lat.

 

Magda, 26 lat, Warszawa

Głupio mi, że nie mam nic własnego

Moim największym błędem było to, że po trzech latach pracy rzuciłam ją i wyjechałam do Stanów Zjednoczonych. Myślałam, że tam zarobię, podszlifuję język. Po powrocie miało być wspaniale. Przed wyjazdem pracowałam w biurze rachunkowym, a że mieszkałam z mamą, to pensja - ok. 1,5 tys. zł - wystarczała mi na życie. Po roku wróciłam i musiałam stanąć na nogi - miałam 28 lat, głupio, żeby utrzymywali mnie rodzice. Myślałam, że jako absolwentka ekonomii pracę znajdę szybko. Miesiąc chodziłam na rozmowy kwalifikacyjne - nasłuchałam się, że mam za małe doświadczenie. Udało się w banku, za marne 2,3 tys. zł na rękę. Pracuję tam prawie dwa lata, bez podwyżki. Praca nie jest ciężka, ale czuję, że przestałam się w niej rozwijać. Mam dosyć, nie wiem, czy szukać innej, czy jeszcze zdobywać doświadczenie i męczyć się w tej. A jeżeli chciałabym wziąć kredyt, musiałabym zarabiać dwa razy tyle. Na początku wynajmowałam pokój w mieszkaniu, w którym mieszkały jeszcze dwie inne osoby. Taka komuna to nie dla mnie. Denerwowała mnie prowizorka, urządzać mieszkania nie było sensu, bo przecież nie było moje. Nie lubiłam tam zapraszać znajomych. Głupio mi było, że nie mam nic własnego. Wróciłam do mamy i mieszkam z nią do dzisiaj. Jest łatwiej - razem płacimy rachunki, mogę liczyć na dobry obiad, a jednocześnie mama nie wtrąca się w to, jak żyję. Ale jestem po trzydziestce i myślę, że moje życie powinno wyglądać inaczej. Koledzy ze studiów jakoś się urządzili, łatwiej było tym, którzy już się pobrali - wzięcie kredytu przez dwie osoby nie jest takim obciążeniem jak dla jednej osoby. Wiem, że na początku pomogliby mi rodzice, ale co z tego, skoro ja jestem niewypłacalna? Czuję, że mama chciałaby, żebym się usamodzielniła. Obie jednak wiemy, że to ma sens tylko wtedy, jeżeli kupię własne mieszkanie. Bo po co mam rezygnować z rodzinnego domu dla jakieś nory wynajmowanej z obcymi ludźmi?

 

Agnieszka, 31 lat, Warszawa

Nie myślę o mieszkaniu. Po co się dołować?

Jestem informatykiem, zarabiam nieźle, bo ponad 3 tys. zł na rękę. Praca jest ciekawa, ludzie w porządku. Od roku pracuję dla portalu internetowego, wieczorami robię inne zlecenia. Nie musiałbym tego robić, gdybym pracował na umowę o pracę. Ale nic z tego- podobno nie ma etatów, a do tego pieniądze dostaję nieregularnie. Cały czas jestem skazany na wynajmowanie ze swoją dziewczyną pokoju, nie mamy szans na kredyt. Ona w przyszłym roku skończy studia, może wtedy będzie lepiej, ale chyba bałbym się wzięcia takiej dużej odpowiedzialności na siebie. Chociaż i tak już teraz wszystko jest na mojej głowie. Na razie więc w ogóle omieszkaniu nie myślimy, ten temat się nie pojawia - po co mamy się dołować, że innych stać, a nas nie. Żyjemy z dnia na dzień, jeszcze będziemy mieli czas poważnie pomyśleć o przyszłości. Przecież moja dziewczyna ma dopiero 23 lata, czy ona już musi brać te wszystkie stresy na siebie i myśleć tylko o tym, że czeka ją kredyt na najbliższe 30 lat? Rozglądam się teraz za nową pracą. Nauczyłem się jednak tego, że na wstępie muszę twardo zawalczyć o umowę - mam dosyć okresów próbnych i zleceń. Muszę myśleć o przyszłości.

 

Paweł, 28 lat, informatyk, Warszawa

>> Oni chcą żyć normalnie: rozmowa z dr Ewą Pietrzyk-Zieniewicz, psychologiem społecznym

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.